czwartek, 18 stycznia 2018

O wadach wzroku i pomaganiu

Wady wzroku - jak wiadomo - są bardzo różne.
Ja sama cierpię na wrodzoną nadwzroczność (dalekowzroczność) na poziomie mniej więcej +5 dioptrii, której towarzyszy silny astygmatyzm (ok.2), a szkła do okularów do czytania muszę specjalnie zamawiać za ciężkie pieniądze, bo tak mocne nie są normalnie dostępne w handlu (w przeciwieństwie do krótkowidzów, dalekowidzom wada się mocno pogłębia z wiekiem). W wieku ok. 5 lat miałam operację na prawym oku, która nie do końca się udała, i w dalszym ciągu widzę nim znacznie gorzej niż lewym. Okulary nosiłam całe dzieciństwo. Przez pewien czas zaklejano mi moje dobre "lewe oczko", żeby gorsze, prawe, zmusić do wysiłku. Musiałam także ćwiczyć na tzw. "krzyżaku" ich koordynację. Okularów nienawidziłam namiętnie, porzuciłam je w liceum - młode mięśnie potrafią niejedno przezwyciężyć dodatkowym wysiłkiem - a wróciłam (do nich) dopiero pod czterdziestkę zmuszona regularnie nawracającymi potężnymi migrenami.



Mimo tych ograniczeń od dziecka z upodobaniem malowałam rysowałam, czytałam, robiłam na drutach i szyłam. Robię to wszystko nadal choć od czasu upowszechnienia się komputerów w mniejszym stopniu.

Najzabawniejsze jednak jest to, że przy wszystkich tych wadach widzę rzeczy, których inni zdają się nie dostrzegać. Oko do kolorów i form, czy zdolność rozróżniania większej ilości odcieni każdej barwy, jest zapewne przekazywane genetycznie w pakiecie pt zdolności plastyczne, którymi Pan Bóg hojnie obdarzył rodzinę mojej matki. Ja jednak mam na myśli coś zupełnie innego, co zilustruje kilkoma przykładami.

Jest rok 1990 mam lat 24, pracuje w zbiorach graficznych pewnej dużej biblioteki naukowej. Siedzę z kolegą w pizzerii na ul. Szewskiej (o ile dobrze pamiętam). Nie było wolnych stolików więc dosiedliśmy się do samotnego chłopca lat ok. 10-12 bezskutecznie usiłującego zwrócić uwagę kelnerki, żeby coś zamówić. Chłopiec jest bliski łez - zupełnie bezradny wobec uparcie ignorującej go kobiety. Kiedy ta do nas podchodzi gotowa przyjąć zamówienie zwracam jej uwagę, że chłopiec był tu przed nami i sugeruję, żeby go obsłużyła w pierwszej kolejności. Baba robi przedstawienie pt" ojej jak mogłam nie zauważyć, przepraszam cię, kochanie" Mając w nas publiczność przynosi mu pizzę podlaną wylewnym słowotokiem, a mój kolega - nieproszony - dodaje od siebie coca-colę. Chłopiec płacze już całkiem jawnie, z trudem przełyka kawałki pizzy, za którą musiał zapłacić takim upokorzeniem (nie wiadomo co było gorsze ignorowanie go czy nieszczera serdeczność), mam ochotę wyjść. Na drugi dzień kolega opowiada w pracy wszystkim, którzy chcą i nie chcą słuchać, o nieszczęsnym zajściu zaczynając od słów "zabrałem Wilhelminę do pizzerii"... Nie wiem co mnie bardziej wkurza owo "zabranie mnie" czy przedstawianie dość smutnego incydentu jako ekscytującego wydarzenia, w którym on sam odegrał rolę bohatera.

Trudno uwierzyć,  że kelnerka i mój kolega nie widzieli wysiłków chłopca, zanim zwróciłam im na nie uwagę. Czekali na sygnał? A może ja mogłam je zauważyć tylko dzięki intuicji, empatii i doświadczeniu bycia dzieckiem z kluczem na szyi zmuszonym do konkurowania z dorosłymi o pozyskanie trudno dostępnych towarów i usług w PRL-u późnych lat 70-tych i  wczesnych 80-tych. Czyli nie patrzymy wzrokiem tylko intuicją i doświadczeniem?

25 lat później wybieram się na działkę, na trawniku po drugiej stronie Korony siedzi starsza pani obstawiona torbami z zakupami i wygląda dziwnie. Liczni na tej trasie rowerzyści i nieliczni przechodnie mijają ją niezaburzeni. Podchodzę i pytam, czy nie potrzebuje pomocy. Nie może mówić, ale podaje mi komórkę. Po wielu trudach - nie umiem obsługiwać fancy komórek, ani temu podobnych zbytecznych gadżetów - dodzwaniam się do jej syna i opisuję sytuację. Przyjeżdża z bratem i przenoszą bezwładną matkę do samochodu celem przewiezienia jej do szpitala (prawdopodobnie wylew). Dziękują mi zdawkowo, ale patrzą bardzo podejrzliwie. Kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymuje ich policja za jazdę po chodniku.

Znowu, dlaczego tylko ja wzięłam pod uwagę możliwość, że z kobietą jest coś nie tak? Dlatego,że sama mam chorą matkę? Dlatego, że mój ojciec umarł stosunkowo niedawno po ciężkiej chorobie? Dlatego, że jestem tą, która "dotknęła" choroby, starości i śmierci? Jestem przez to "rytualnie nieczysta" unfit for society? Dlatego obaj synowie z trudem przezwyciężają obrzydzenie, żeby wydusić z siebie zdawkowe podziękowanie?  Czyli - znowu - patrzymy doświadczeniem, a nie wzrokiem? Każdy, kto widzi cierpienie zdradza się, że sam go doświadczył  (i może innych zarazić). Cierpienie nie jest atrakcyjne wizualnie, rodzi podejrzenie nieudacznictwa, bycia "loserem" Pomaganie jest cool wyłącznie wtedy, jeśli polega to na wrzucaniu pieniążków do puszek, chodzenie na koncerty i przyklejaniu na ubranie kretyńskich czerwonych serduszek, jeżeli motywowane jest i uzasadnione instynktem stadnym (wszyscy to robią).

Mniej więcej w tym samym okresie (mam ok 49 lat) wychodzę z adoracji, na światłach stoję za młodą siostrą zakonną, którą przed chwilą widziałam w kaplicy. Jakiś kretyn prowadzi dużego zdezorientowanego psa na długiej smyczy. Towarzysząca mu, zażenowana dziewczyna trzyma się od niego jak najdalej. Niezaburzony bałwan usiłuje pokierować tak nieszczęsnym zwierzakiem, żeby skierować go na przechodzące "laski" (przestraszyć je? dotknąć za pośrednictwem psa? obwąchać?). Na widok siostry zakonnej wpada na super pomysł  -  napuścić go na "pingwina".
"Moja dłoń zaciska się w pięść" podchodzę do bęcwała i staję tak blisko, że prawie dotykam go ramieniem. Jestem wyższa od niego i nie boję się psów, ani - tym bardziej - żałosnych kretynów. Tenże patrzy na mnie zaskoczony - nie jestem targetem. Jego otwór gębowy zaczyna wyrzucać dźwięki  - coś jakby "o co chodzi?" "Proszę nie zaczepiać tej siostry" - mówię głośno i wyraźnie. Ludzie na światłach obracają się w moim kierunku, patrzą  jakbym pierdnęła w teatrze. Zawstydzona zakonnica zapewnia mnie, że naprawdę nie trzeba... Światło w końcu zmienia się na zielone, siostra szybkim krokiem oddala się, tuż za nią towarzyszka kretyna z psem. Ten (znaczy kretyn, a nie pies) woła za nią "zaczekaj no" i usiłuje dogonić, dzięki czemu nikogo już nie zaczepia. Skręcam do parku nad fosą, jest mi niedobrze.

Przypominam sobie później sytuację, kiedy to mnie molestowano za pomocą psa. Rzecz działa się na ulicy Krupniczej (w owym czasie Nowotki) Miałam może jakieś 12-13 lat. Pies był duży, silny i spuszczony ze smyczy. zaczął mnie dość namolnie obwąchiwać w miejscu intymnym. Odwracam się mówię do właścicieli, żeby wzięli psa. Mężczyzna dobrze się bawi i nie zamierza nic zrobić. Towarzysząca mu dziewczyna patrzy na mnie wrogo - widzi we mnie konkurencję. Wobec braku reakcji biorę psa za pysk (w sensie jak najbardziej dosłownym) i zdecydowanym ruchem odpycham od siebie. Facet zaczyna się drzeć, jak śmiem psuć mu zabawę. Dziewucha mu wtóruje. Nikt z przechodzących ludzi nie reaguje. To, przyznam, jedno z moich najohydniejszych wspomnień z dzieciństwa.

Stając w obronie młodej zakonnicy (która sobie tego nie życzyła) znowu zdradziłam się jako osoba, która czegoś podobnego doświadczyła. Znowu jestem naznaczona, nieczysta. zachowuję się inaczej niż wszyscy. Moja interwencja budzi podobne zażenowanie wśród świadków zajścia, jak wygłupy debila u jego towarzyszki. Nie jestem cool. Ani starsza pani, ani zakonnica nie są cool.  Zachowania wbrew instynktowi stadnemu nie są cool. To nie Orkiestra Świątecznej Pomocy celebrowana gromadnie przy wsparciu mediów, to zgrzytliwe akty codziennej pomocy, nie zawsze trafione, wykonywane przez jednostki zhańbione stycznością z cierpieniem, chorobą i śmiercią - żadna z tych rzeczy nie jest cool. Jeszcze jeśli chodziło o dziecko, na mój sygnał znaleźli się chętni to partycypowania w "pomocy", (zapewne dlatego Owsiak wziął na sztandary chore dzieci) zapewnili sobie udział w przedstawieniu, które mogło się podobać (jakiemuś debilowi). Pomagać, pomagać jest bosko!










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz