Wczoraj odwiedziłam koleżankę, która wielokrotnie w przeszłości "ratowała mi życie" zlecając tłumaczenia, biorąc korepetycje - konwersacje, pożyczając pieniędzy i pomagając przy przeprowadzce, kiedy miałam złamaną rękę. Jest to bardzo ładna, drobna trzydziestoparolatka, trwale zaczepiona na Uniwersytecie, specjalistka w rzadkiej dziedzinie. Mieszka z bratem i jego dziewczyną. Brat-informatyk pracuje od dawna na Politechnice, a jego dziewczyna w jakiejś korporacji. Skończyli właśnie budować dom i będą się niebawem wprowadzać. Póki co wynajmują dwupoziomowe mieszkanie na strzeżonym osiedlu, gdzie diabeł ma młode, a autobus odjeżdża raz na pół godziny. Mieszkanie jest urządzone specyficznym stylu, którego można w tych okolicznościach oczekiwać.
Zważywszy moją własną sytuację mam zrozumiałą tendencję, by tak utalentowanym w urządzaniu się w życiu ludziom zazdrościć. Moja zazdrość kończy się jednak, kiedy widzę ich w akcji albo we wnętrzu. Nie wiem co sprawia, że ładna młoda kobieta mająca (prawie) wszystkie dane, żeby cieszyć się życiem sprawia wrażenie pustej wydmuszki, a jej imponujący brat ponurego chama.
W każdym razie wyszłam stamtąd z poczuciem ulgi i przekonaniem, że moje własne życie i jego okoliczności jest co najmniej równie dobre. Mieszkam wprawdzie z chorą matką i siostrą w dwupokojowym mieszkaniu, nie mam stałej pracy ani żadnych perspektyw, ale jednak jestem obecna w swoim substancjalnym ciele, nie obgryzam nerwowo paznokci, potrafię się skupić na tym co ktoś mówi i okazać zainteresowanie. Uprzejme słowo i uśmiech do gości w moim domu przychodzą mi raczej bez wysiłku.
Wracając autobusem byłam blisko przyznania racji tym wszystkim nawiedzonym, którzy twierdzą, że dostajemy w życiu to, co dla nas jest najlepsze. Zważywszy, że jest to kolejny raz, kiedy po skonfrontowaniu mojej zazdrości z rzeczywistością czuję przekonanie, że powinnam być wdzięczna za to co mam (nawet jeśli nic ze swojego życia nie rozumiem), to coś w tym musi być.
Pod wpływem rekolekcji na Frondzie o 8 duchach zła postanowiłam wyrzec się smutku. Wcale nie było to łatwe, tzn. nawet wypowiedzenie tych słów napotykało na opór. W końcu zaproponowałam wymianę ducha smutku na ducha prawdy, gdyż uderzyło mnie, że jeśli moje odkrycia na temat ludzkiej natury lub mojego własnego życia napełniają mnie smutkiem, a nie wyzwalają (co powinna sprawiać prawda) to znaczy, że albo mijają się z prawdą, albo są tylko jej bardziej przygnębiająca częścią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz