poniedziałek, 12 stycznia 2015

O stadzie i wspólnocie

Profesor Zybertowicz w swoich wykładach dla środowisk patriotycznych zawsze mówił o konieczności zjednoczenia bardzo wielu drobnych inicjatyw medialnych w większe byty, rozrzuconego archipelagu polskości w zwarty kontynent. Zawsze też przy tej okazji wskazywał co - jego zdaniem - jest główną przyczyną trudności w realizacji tego jakże słusznego postulatu - ego organizatorów, dla których własna pozycja jest ważniejsza niż sprawa, której rzekomo pragną służyć.

Na tym właśnie według mojego rozumienia polega wspólnota - jest rzeczywiście otwarta na wszystkich, którzy pragną służyć jakiejś sprawie, wokół której jest zorganizowana. Jeżeli ktoś nawraca się i przyjmuje chrzest, to automatycznie jest włączony do Kościoła. Jeżeli natomiast przychodzi do jakiejś grupy działającej przy parafii to często zdarza się, że owszem słyszy słowa o przyjęciu, ale wszystkie inne sygnały świadczą o czymś wręcz przeciwnym.
Zwykle dzieje się tak dlatego, że ta grupa nie jest wspólnotą, za którą się podaje, tylko krypto-watahą (albo jawną watahą w najbardziej skrajnych wypadkach). Osobnik alfa ma władzę absolutną i jeśli przybysz mu się nie spodoba (albo poczuje się zagrożony) całe stado pogoni go zgodnie. Jeżeli  zaakceptuje, wszystkie podległe osobniki rozglądają się nerwowo czy przypadkiem nie wygryzie ich z zajmowanej pozycji. Wataha czasem przyjmuje obcego wilka, ale wyłącznie na pozycję omega.



Podałam przykład jakiejś grupy przykościelnej gdyż kontrast między etykietą a rzeczywistością jest niezwykle rażący, ale zjawisko dotyczy bardzo wielu (jeśli nie większości) innych środowisk.
Zastanawiałam się niedawno, co powiedziałby misjonarz stadu wilków, gdyż nie mogłam sobie wyobrazić jak Bóg mógłby przemienić watahę. Oczywiście w przypadku prawdziwych wilków (canis lupus) pytanie pozostaje otwarte, natomiast w przypadku stada ludzkiego myślę, że najbardziej prawdopodobne jest, że przemieniłby je we wspólnotę zorganizowaną wokół jakiegoś dobra, nieporównywalnie większego niż własna pozycja jego członków. Zapragnęli by niechybnie się tym dobrem dzielić - nie tylko przyjmować zainteresowanych, ale wręcz szukać ich po okolicy i pozyskiwać dla drogiej im sprawy.




Bawiłam onegdaj w pewnym domu rekolekcyjnym w górach i dokładnie w tym samym czasie przebywała tam grupa Odnowy w Duchu Świętym z pobliskiej miejscowości. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu przyjęła mnie z autentyczną życzliwością i zainteresowaniem (choć nie podjęłam żadnych działań, aby się do nich przyłączyć). Podejrzewam, że stało się tak dlatego, że było tam kilkoro rzeczywiście nawróconych ludzi, którzy niczym drożdże powodowali wzrost całego towarzystwa, a ja miałam szczęście na nich trafić.

Jako prawa introwertyczka najczęściej czuje się szczęśliwa kiedy jestem sama, ale kiedy przypominam sobie wszystkie dobre chwile spędzone z ludźmi, to zawsze była to grupa, która nie miała struktury watahy. Nie było tam nigdy nikogo wyraźnie dominującego (chyba że z mocy sprawowanej funkcji), nie było walki o pozycje, podgryzania, intryg. Jak to możliwe? Sama nie wiem.Czy byli to specyficzni ludzie - indywidualiści o słabym instynkcie stadnym? Może nie było żadnej nagrody do wygrania? Może mieliśmy wszyscy socjalizację w dolnej granicy normy i woleliśmy się komunikować słownie niż za pomocą sygnałów niewerbalnych - wymiany znaczących spojrzeń i wydymania ust? A może był to po prostu dzień łaski od Pana, żeby człowiek nie zwątpił ze szczętem w możliwość istnienia grupy ludzi, która nie jest stadem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz