sobota, 16 stycznia 2021

"Po co daleko szukać, weźmy na przykład mnie..."

W tytule cytuję o. Pawła Malińskiego OP, z czasów, kiedy robił za gwiazdę pierwszej wielkości we wrocławskim klasztorze dominikanów. Było to w latach 90-tych ubiegłego wieku, raczej w drugiej połowie.

Z końca lat dziewięćdziesiątych, najprawdopodobniej z 1999 roku pochodzi poniższa teczka przedstawiona komisji egzaminacyjnej na kierunek rzeźba na wrocławskiej ASP:


Jest wprawdzie niekompletna, rysunków było znacznie więcej, ale daje pewne pojęcie o potencjale kandydatki. Kandydat na ASP powinien bowiem zaprezentować zdolności raczej niż warsztat.

W czasie o którym mowa, a podejrzewam, że ten proceder nadal trwa, uczelnia proponowała chętnym zorganizowaną korupcję, czyli tak zwane kursy przygotowawcze. Przedsięwzięcie miało przede wszystkim dać zarobić prowadzącym, a uczestników uświadomić, czego się tutaj wymaga. Na egzaminach wykładowcy oczywiście przepychali swoich kursantów, kosztem "outsiderów" niezależnie od ich talentu. Jak wyglądały prace uczestników owych kursów niestety nie mogę pokazać (nie mam zdjęć), ale proszę mi wierzyć, że były do siebie bardzo podobne. Generalnie robiły bardzo smutne wrażenie - ewidentnie zatarta została owa indywidualność, która powinna być premiowana w szkołach artystycznych. 

Teczka została odrzucona, kandydatka, czyli ja, nie przeszła do etapu egzaminów praktycznych, podczas których w razie niesprawiedliwej oceny przysługuje odwołanie. Postanowiłam się odwołać mimo to. Miałam lat 33, byłam absolwentką historii sztuki na KUL i studiów podyplomowych na tejże samej ASP, gdzie dokładnie ci sami wykładowcy (lub ich koledzy) oceniali moje prace jako bardzo dobre.

Może kogoś dziwić, że w ogóle zdecydowałam się zdawać na studia dzienne w tak późnym wieku. Zainteresowanym odpowiadam, że wcześniej istniała przeszkoda fizyczna w postaci egzemy na dłoniach, a co za tym idzie silnego przeciwwskazania do kontaktu z chemikaliami ( a nawet wodą). To jednak mało by mnie obeszło, gdyby nie fakt, że jako maturzystka byłam silnie intelektualnie rozbudzona i już od końca podstawówki marzyłam o archeologii śródziemnomorskiej. Pod koniec liceum chodziłam wprawdzie na zajęcia z malarstwa i rysunku w MDK na Kołlątaja, gdzie mogłam porównać moje własne możliwości z uczniami liceum plastycznego zdającymi na ASP i powiem bez krygowania się, że były co najmniej nie mniejsze. 

W końcu zdecydowałam się jednak na historię sztuki ze względu na uczelnie, na której postanowiłam studiować (na KULu nie było archeologii), a także jako jakiś kompromis między moimi pasjami - sztuką i historią.  Zajmowanie się twórczością innych uświadomiło mi jak bardzo sama tęsknie za malowaniem, a nawet naciąganiem płótna na blejtram, robieniem gruntu i zapachem terpentyny.

Po powrocie do Wrocławia uznałam, że jestem za stara na kolejne studia dzienne jeśli chce coś malować, to muszę to robić na boku. W poszukiwaniu miejsca w życiu popełniłam swoje największe błędy, skutki których boleśnie odczuwam do dziś. Aż nagle w roku 1996 przeczytałam ogłoszenie o naborze na 2-letnie studia podyplomowe na ASP. Były wprawdzie płatne, ale pracując na pełny etat w szkolnictwie byłam w stanie to przełknąć. Zgłosiłam się jako pierwsza kandydatka - numer legitymacji 1. Nie będę się tu rozwodzić (może zrobię to innym razem) jak to przedsięwzięcie było zorganizowane i czemu w zamierzeniu pomysłodawców miało służyć (trzepaniu kasiory!). Dla mnie jednak była to wyczekiwana okazja, żeby w sposób regularny i poważny zająć się tym, co uważałam za swoje najgłębsze powołanie - uprawianiem sztuki.

Nikt z organizatorów nie oczekiwał po uczestnikach ani talentu ani zbyt poważnego zaangażowania. Uważano nas za snobów, którym chodzi głównie o siedzenie w kawiarni ("to nasz piąty wydział") z "artystami". Ktoś taki jak ja był raczej kłopotliwym nabytkiem. 

Nigdzie na świecie, w całym swoim życiu nie czułam się tak bardzo na miejscu jak w tych wspaniałych, pełnych światła pracowniach budynku ASP przy pl. Polskim. Miałam tak ułożony plan w pracy, że jeden dzień roboczy w tygodniu mogłam w całości tam spędzać rzeźbiąc. Ze zdziwieniem skonstatowałam, że studenci dzienni nie bardzo korzystają z możliwości lokalowych, jakie daje uczelnia. Raz po raz słyszałam pozornie pełne uznania uwagi na temat mojej niespotykanej gorliwości. A ja po prostu byłam  głodna i nienasycona. 

Pamiętam to boskie uczucie kiedy po raz pierwszy włożyłam ręce w glinę i czułam, że one właśnie do tego zostały stworzone, albo kiedy rozbijałam delikatnie formę, aby uwolnić pierwszy gipsowy odlew. Było to tak naturalne, jakbym nic innego nie robiła całe życie. Podobnie było z pracą w lipowym drewnie za pomocą dłuta i młotka. W transie prawie nie czułam bólu, kiedy niechcący trafiałam w palec. Malowałam od zawsze, ale rzeźba była nowym odkryciem, nowym kontynentem, który chciałam eksplorować. Nie da się jej uprawiać u siebie w kąciku grzmocąc sąsiadom nad głową, a wytwory chowając do szuflady. 

Po dwóch latach miałam świadomość jak wiele jeszcze muszę się nauczyć. Miałam rysunki i rzeźby do teczki, miałam porównanie z pracami studentów dziennych (na korzyść dla siebie), uznałam, że to jest ten moment i teraz albo nigdy - złożyłam papiery. Wiele kompetentnych osób twierdziło, że mam bardzo realną szansę, nikt jednak nie wziął pod uwagę "elementu ludzkiego", na styku z którym wyraźnie iskrzyło od początku.

Insiderzy ostrzegali mnie przed wybraniem rzeźby jako swojego głównego przedmiotu studiów podyplomowych (program przewidywał po pierwszym wstępnym semestrze wybranie jednej dziedziny np. ceramiki albo wzornictwa na pozostałe 3, oprócz rysunku i malarstwa oczywiście). Dla mnie jednak był to wybór oczywisty. Z powodu niechęci (a nawet wrogości) wydziału rzeźby do naszego studium trudno było znaleźć prowadzącego dla mnie, choć szły za tym pieniądze. W końcu zgodził się p. Kucharski, namówiony przez profesora Mickosia (który prowadził  bardzo rzetelne zajęcia z malarstwa i rysunku przez 2 lata). Niestety miałam wrażenie (uzasadnione), że nie traktuje mnie poważnie. Uznał mnie, nie mam pojęcia na jakiej podstawie, za kogoś kto jest gotowy płacić za samo bycie na liście. Nie zamierzał mnie niczego konkretnego nauczyć, a zajmować się mną miał asystent (za darmo, gdyż pieniądze szły do profesora). Były też problemy z pracownią. Raz, pamiętam, p. Alojzy Gryt zaatakował mnie z wściekłością , że nie mam prawa rzeźbić w jakimś przydzielonym mi pomieszczeniu, gdyż w tym właśnie miejscu udzielał lekcji prywatnych młodym kandydatkom (przy okazji miałam okazję zobaczyć ich poziom). Nie był to ani pierwszy, ani jedyny atak na mnie w wykonaniu tego pana. 

Wyobraźcie sobie moją radość, kiedy w komisji oceniającej teczki kandydatów na studia dzienne zobaczyłam Alojzego Gryta i  p. Kucharskiego, z którego "usług dydaktycznych" zrezygnowałam po semestrze (trzecim członkiem owego szacownego gremium był, o ile mnie pamięć nie myli, Christos Mandzios). W trakcie długiego oczekiwania na swoją kolej (moje nazwisko zaczyna się na S) pomagałam kolejnym osobom wchodzącym na sale rozkładać prace na podłodze. Dzięki temu mogłam ocenić poziom konkurencji i usłyszeć, coś co wyglądało na ustalenia w mojej sprawie a brzmiało mniej wiecej tak "tej S nie przepuszczamy" (mówiący te słowa nie zdawał sobie sprawy, że "ta S" właśnie jest obecna na sali jako pomoc techniczna i ma nadzwyczaj dobry słuch). 

Właśnie poziom konkurencji i owa decyzja o odrzuceniu, która zapadła przed obejrzeniem mojej teczki skłoniły mnie do nie przewidzianego regulaminem odwołania się od niej. Akcja miała wartość wyłącznie jako głos sprzeciwu. Nawet gdyby komisja, rada wydziału czy ktokolwiek inny miał dobrą wolę, nie mógłby sprawy rzetelnie rozpatrzyć, gdyż musiałby znowu obejrzeć teczki wszystkich kandydatów celem ustalenia czy moja mieści się wśród 10 (czy iluś) najlepszych. Jeśli powiem, że na moje oko spokojnie się mieściła, narażę się na słuszny zarzut braku obiektywizmu. Pełna zgoda, ale czy członkowie komisji kierują się obiektywnym osądem? Odpowiedź brzmi: żadną miarą! Przede wszystkim członkowie komisji w przeważającej swojej większości nie są zdolni do obiektywnego osądu, nawet gdyby mieli dobrą wolę. Nie kierują się żadnymi obiektywnymi kryteriami, nie potrafią w żaden sposób uzasadnić swojego zdania, wskazać na czym konkretnie polega słabość danej pracy albo wyższość innej. Co gorsza nigdy nie mają dobrej woli, puszczają swoich uczniów, którzy płacili im na kursach przygotowawczych czy prywatnych lekcjach, albo według klucza rodzinno-towarzyskiego.
 
Ktoś powie: nihil novi sub sole, typowe zachowanie przy rozdziale dóbr rzadkich. Pełna zgoda. Nie piszę całej tej historii, żeby użalać się nad swoją krzywdą, tylko dlatego, że ten epizod dał mi dobry wgląd w funkcjonowanie uczelni artystycznych i mentalność ich kadry.

Tak więc mój cierpliwy czytelniku, na podstawie tego co widziałam stawiam następujące tezy:
  1. Kadra uczelni artystycznej nie wierzy, że istnieje coś takiego jak dający się obiektywnie ustalić talent kandydata
  2. W związku z tym głównym kryterium jest przystosowanie do oczekiwań prowadzących kursy przygotowawcze.
  3. Uczestnicy tych kursów (a potem studenci) stają się dla członków komisji "swoi" w przeciwieństwie do "obcych"
  4. Domniemanie posiadania jakichkolwiek zdolności przysługuje wyłącznie "swoim" na mocy faktu, że zostali wybrani przez kadrę i przez nią kształceni
  5. "Obcy", wliczając w tą kategorię płatnych jeleni (np. ze studiów podyplomowych) z definicji nie mogą mieć żadnego talentu (w istnienie czegoś takiego kadra zresztą nie wierzy), bo nie są swoi. Nawet gdyby byli geniuszami kadra nie jest fizycznie w stanie tego dojrzeć.

E. Michael Jones zadał kiedyś pytanie: co sprawia, że krucyfiks zanurzony w moczu staje się dziełem sztuki? Sam sobie udzielił odpowiedzi: decyzja żydowskiego kuratora, który za to płaci.  Parafrazując: co czyni z młodego człowieka rzeźbiarza? Decyzja Alojzego Gryta na przykład!

Podważając istnienie Prawdy i Piękna pozbawiamy się jakichkolwiek obiektywnych kryteriów oceny czegokolwiek, w tym sztuki. Pozostaje nam wyłącznie arbitralna decyzja jakiegoś sanhedrynu wyłonionego na niejasnej zasadzie, po którym musimy powtarzać, najczęściej bez zrozumienia 

Wielokrotnie słyszałam na ASP spontanicznie wypowiedziane pochwały pod adresem moich prac. Po pewnym namyśle i konsultacji z kim trzeba zachwyt wyparowywał bez śladu, pozostawiając uraz, że będąc "obca" pretenduje do czegoś, co przysługuje wyłącznie "swoim" na mocy arbitralnej decyzji "właściwej instancji".


P.S.
Może to niskie z mojej strony, ale nie powstrzymam się od opublikowania dwóch odpowiedzi na moje kolejne odwołania


Uczelniana komisja jednogłosnie podtrzymuje decyzję nie widząc na oczy moich prac i ufając bez zastrzeżeń obiektywnemu i nieuprzedzonemu Alojzemu Grytowi i równie obiektywnym kolegom!
Pokaz nieeuklidesowej logiki Alojzego Gryta: studia podyplomowe w cudzysłowie tzn. instytucja, w której jest zatrudniony organizuje coś i zgarnia ciężką kasę, a on podważa w piśmie urzędowym tejże instytucji, że coś takiego istnieje. Tak jakbym to ja sama wymyśliła tę formę kształcenia i jej nazwę!!!


Dlaczego fakt różnicy programów miałby być argumentem? Nie pisałam przecież podania o nadanie mi stopnia magistra sztuki na kierunku rzeźba, bez konieczności uczęszczania na zajęcia! Zamierzałam studiować od początku. Wymagania stawiane kandydatom spełniałam, przedstawiłam teczkę z odpowiednią ilością rysunków i zdjęć rzeźb. Ich poziom był nie gorszy od prywatnych uczennic/uczniów szanownego "profesora" (nie mogłam się powstrzymać!)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz