sobota, 3 grudnia 2016

O „szkole dialogu cywilizacji”, jaką zafundowało mi życie.



To jedna z tych denerwujących nocy, kiedy nie mogę spać na skutek przerabiania „materiału”, którego dostarczył mi dzień (zwłaszcza, że toksyczni sąsiedzi tłuką się na klatce schodowej jak opętani). Nie pozostaje mi więc nic innego jak pomóc sobie przelewając na „papier” ten ładunek.

Historię o „szkole dialogu cywilizacji” piszę także dla Ciebie, drogi potencjalny czytelniku, żeby przestrzec Cię przed podejmowaniem pewnych decyzji pod wpływem desperacji.

Rzeczona szkoła ogłosiła się na stronie wrocławskiej, że potrzebuje nauczyciela języka obcego w określonym wymiarze godzin. Długo omijałam wzrokiem to ogłoszenie, gdyż nie mam już ochoty uczyć nikogo, a zwłaszcza dzieci. Kiedy jednak nie wypaliło coś, na co miałam nadzieję zrozumiałam, że prawdopodobnie zmuszona będę robić coś, na co nie mam ochoty – czemu więc nie to najlepiej znane!

Sekretarka brzmiała przyjemnie przez telefon, byłam mile zaskoczona, kiedy w reakcji na przesłane CV i skany dokumentów – w tym dyplomu z katolickiej uczelni – zostałam zaproszona na rozmowę. Wchodząc do holu poczułam się lekko dziwnie widząc gwiazdę Dawida, hebrajskie napisy na drzwiach (także kibla), cytat z Korczaka podpisany jego prawdziwym nazwiskiem i malowidło przedstawiające świątynię Salomona, a wszystko to wśród ogromnej ilości podobizn kotów. Na zaszczyt dialogu z dyrektorką i „prezeską” musiałam odpowiednio długo poczekać by dowiedzieć się, że najpierw muszę przeprowadzić próbną lekcję, co uczyniłam (nie mając pojęcia o poziomie grupy zresztą). Wypadła lepiej niż drugiej kandydatki i dopiero wtedy mogłam „negocjować” warunki zatrudnienia. Umowa , którą mi przedstawiono do podpisu nie miała wiele wspólnego z wynikiem tych negocjacji, a po tygodniu została mi wypowiedziana przez telefon bez zbędnych ceregieli (z powodu choroby gardła). Historia jakich wiele – sorry, taki mamy „rynek pracy”.

Coś mnie jednak zafrapowało w owej instytucji prowadzonej przez fundację tej samej nazwy. Przede wszystkim to specyficzne uczucie, które zazwyczaj towarzyszy wchodzącemu do pewnych antykwariatów, galerii sztuki i innych tego typu miejsc służących np. za pralnię brudnych pieniędzy. Wszystkie obecne tam osoby wpatrują się w potencjalnego klienta w charakterystyczny sposób usiłując ustalić czy to jakiś naiwny jeleń, swój z interesem czy policja. Podobne nieżyczliwe, podejrzliwe i uciekające spojrzenia ciemnych oczu towarzyszyły mi od pierwszego dnia. Było jasne, że nie jestem swoja (dokumenty & wygląd), więc co właściwie tam robię i jak się dostałam?

Miejsce z punktu widzenia nauczyciela wyjątkowo nieatrakcyjne. W pokoju nauczycielskim w porywach 4 krzesła – więcej nie trzeba, gdyż wszyscy po skończeniu lekcji zobowiązani są pozostawać w klasach całą przerwę słuchając opętańczego wrzasku podopiecznych. Mają do wyboru dusić się w ich smrodzie lub zafundować sobie przeziębienie otwierając okna (nie wolno im wyjść z sali póki nie pojawi się następca). Na określonych przerwach muszą sprowadzać dzieci do stołówki w piwnicy (z drugiego piętra na przykład) na śniadanie, zupę i drugie danie, a także usługiwać przy stole. Czas przewidziany dla nauczyciela, żeby się nieco zregenerował między lekcjami – 0 minut. Higiena pracy – nieistniejąca, ryzyko zachorowania (przeziębienia, infekcje dróg oddechowych, infekcje wirusowe „oddziecięce”) 100%. Dzieci jak dzieci - niektóre miłe i przylepne, niektóre niesforne a sympatyczne, inne rozwydrzone do obrzydliwości, ewidentnie proszące się o rzetelne przetrzepanie zadu póki nie jest za późno. Wygląd wielu z nich nie zdradza przynależności do mniejszości narodowej, natomiast rzuca się w oczy duża ilość rosyjskich nazwisk i imion (zupełnie nie widziałam żadnych Rosenzweigów ani Bernsteinów – pewnie przodkowie zmienili nazwiska u zarania PRLu). Życzliwe ciemne oczy rzuciły mimochodem, że w tej szkole są przede wszystkim uczniowie trudni, którzy nie poradzili sobie w normalnych szkołach publicznych, co wiele wyjaśnia np. dlaczego w pewnych klasach do przeprowadzenia lekcji potrzebnych jest dwóch nauczycieli.
Zawzięte ciemne oczy cedzą przez zaciśnięte zęby, że nie rozumieją jak można pozwalać uczniom na pewne (niesprecyzowane) zachowania. „Dyrektorka?” – dopytuję – „prezeska” – słyszę w odpowiedzi – „ona tu wszystkim rządzi, dyrektorka nie ma nic do powiedzenia”.
Wierzę bez trudu po krótkim doświadczeniu z tym tandemem. Prezeska, która jest zbyt wielka, żeby osobiście rozmawiać z osobą, którą przyjmuje do pracy ewidentnie ma „wielkie serce dla dzieci”. W holu na widocznym miejscu wywieszona lista praw dziecka, szukałam analogicznej listy obowiązków ucznia, szukałam, lecz nie znalazłam… Widocznie obowiązki należą wyłącznie do nauczycieli – taki „trynd” w wychowaniu młodego pokolenia, którego skutków doświadczamy wszyscy. Moim skromnym zdaniem powinna być za to odpowiedzialność karna. Nic na to nie poradzę, ale skojarzenie z Kajetanem P(Oznańskim) – też „prawniczego” pochodzenia – samo się narzuca. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że jeśli mamusia-prokurator załatwi mu wariackie papiery umożliwiające uniknięcie odpowiedzialności za ohydną zbrodnie będzie kolejną osobą, którą synalek wolny od „chrześcijańskich przesądów” zechce zjeść.(Smacznego!)

Kolejny „trynd” to zatrudnianie w prywatnych szkołach dziennych dla dzieci i młodzieży nauczycieli na umowę-zlecenie. Nauczyciel ma w umowie wyłącznie prowadzenie zajęć i tylko za to mu się płaci (23PLN za godzinę), pozostałe czynności jak opieka nad uczniami na przerwach, prowadzenie ich do stołówki i usługiwanie przy stole, rady pedagogiczne i zebrania z rodzicami wykonuje za darmo, łudzony nadzieją, że jak się sprawdzi, to będzie umowa o pracę. Obiecać można wszystko, to nic nie kosztuje…, a międzyczasie na święta gojowskie i ferie semestralne niech poszuka sobie, jeleń, innej pracy.

Umowę – zlecenie wypowiada się nadzwyczaj łatwo, a i to zbyt-wielka–na–kontakty-z-nauczycielami-prezeska wysługuje się sekretarką. Proszę o wypowiedzenie na papierze i jestem zbyta kłamliwym zapewnieniem, że zostanie mi wysłane pocztą. Nie muszę nikomu tłumaczyć, że nic takiego nie następuje, więc udaję się osobiście po rzeczony papier i pieniądze, których wbrew zapewnieniom też mi nie wpłacono na konto.

Kiedy zbliżam się do jaskini zbyt-wielkiej-prezeski z pomieszczenia obok wyskakują złe małe ciemne oczka z napastliwym pytaniem „a pani do kogo?”, „jestem umówiona z panią zbyt-wielką” odpowiadam skromnie „a nazwisko?” „Igrekowska!”. Złe małe oczka wskakują do jaskini zbyt-wielkiej i przy wpół otwartych drzwiach anonsują mnie z właściwą sobie uprzejmością „przyszła ta Igrekowska czy jak tam się ona nazywa!”

Nie jestem godna widoku oblicza zbyt-wielkiej, więc równie uprzejmie skierowana zostaję do sekretariatu, gdzie obsługują mnie - niezręcznie czujące się w tej sytuacji - jasne oczy. Wychodząc odczuwam silną pokusę nakopania w zadek złym małym oczkom, ale powstrzymują mnie „chrześcijańskie przesądy” i konieczność zachowania swojej niekaralności w nadziei na następną świetną posadę. Ograniczam się do rytualnego otrzepania butów, żeby nawet najmniejszy pył z tego miejsca do nich nie przywarł.

Szansa na następną fantastyczną posadę pojawia się niebawem. Tym razem na tej samej stronie wrocławskiej ogłasza się szkoła fiksum-dyrdum z ofertą zatrudnienia na umowę o pracę. Chwytam za telefon i słyszę wygłoszone nieprzyjemnym tonem „proszę złożyć papiery!” Sprawdzam fiksum-dyrdum w Internecie – oczywiście szkoła żydowska again.
Nie mam ochoty na kolejny dialog z cywilizacją, w której pojęcie prawdy jest - oględnie mówiąc - inaczej pojmowane. Mam poważne obawy, że owa umowa o pracę to owszem, ale za rok „jak się Pani sprawdzi” albo, że wynegocjowana ustnie stawka ulegnie tajemniczej redukcji w umowie pisemnej. Tym razem papierów przezornie nie składam.

Swoją drogą czy to nie ciekawe, że powstaje tyle nowych szkól żydowskich we Wrocławiu. Czy jest aż taki popyt? Czy sami inicjatorzy są Żydami czy też podszywają się pod mniejszość narodową ciesząca się statusem świętej krowy z zupełnie innych powodów? Trudno wymyślić sobie lepszy szyld dla dowolnej działalności „wymagającej dyskrecji”. W razie ujawnienia czegoś śmierdzącego pozostaje zawsze oskarżenie o antysemitnictwo.
A może rzeczywiście mamy w społeczeństwie taką ilość kryptożydów, którzy wcale nie wyjechali do Izraela – jak nam mówiono – tylko zmienili nazwiska? A może wiatr historii zamierza nam ich nawiać, a wtajemniczeni już przygotowują na ich przyjęcie wylęgarnie nowych elit (w stylu Kajetana P.)?

Tak czy siak, po osobistym zetknięciu się z żydowskim (albo podszywającym się pod Żyda) pracodawcą muszę przychylić się do zdania papieża Benedykta XIV wyrażonego w cytowanej wcześniej bulli "A quo primum" z 1751 r., że dla chrześcijanina jest to sytuacja wysoce niewskazana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz