poniedziałek, 13 kwietnia 2020

O Wielkim Tygodniu w czasie zarazy

Wszystko zaczęło się od pierwszej soboty kwietnia, kiedy to po dłuższej niedyspozycji natury zatokowo-gardłowej wychynęłam na Boży świat pełen zapachu wiosny i skierowałam swe kroki do kościoła jezuitów. Wtedy miałam już pewność, że przy takiej ilości szczelin w systemie uda mi się uczestniczyć w całym Triduum Paschalnym, o obecności na mszy w niedziele i poniedziałek wielkanocny nie wspominając. Tak też się stało i jestem zaskoczona jak niewiele wysiłku musiałam w to włożyć. Wystarczyło przyjść ok. pół godziny wcześniej i byłam pierwsza. Niezależnie od tego, czy w danym dniu stosunek proboszcza do ilości wiernych był bardziej czy mniej elastyczny, mojej obecności nic nie zagrażało... Piszę to nasłuchawszy wielu opowieści o tym, jakich środków ludzie imali się, żeby na mszy jednak być... Nie wiem czy moje wychowane w PRL-u pokolenie tak ma, czy to tylko ja tak mam, ale wyjść z domu pół godziny wcześniej dla czegoś na czym mi naprawdę zależy nie wydaje mi się jakimś szczególnym poświęceniem... Wszak wychodziłam godzinę wcześniej do dominikanów, żeby zająć miejsce w prezbiterium... A tu stawka była o wiele wyższa - prawdziwie być albo nie być!



Nieskończenie wdzięczna za ten przywilej, nie będę pastwić się nad organistą i całą oprawą liturgiczną, choć chciało by się by dorównywała podniosłości i doniosłości wydarzenia oraz oszałamiającemu pięknu wnętrza....  To swoją drogą zaskakujące, że dominikanie przy całym swoim wyczuciu liturgii okazali się ludźmi niewierzącymi (w każdym razie ten, który zdecydował o zamknięciu kościoła objawił swój brak wiary), a proboszcz mojej parafii, za którego nikt by nie dał 5 groszy został bohaterem "podziemia", który umożliwił co bardziej zawziętym wiernym z bliska i z daleka uczestnictwo w liturgii Wielkiego Tygodnia jak pan Bóg przykazał.

Dziś przed mszą (przyszłam pół godziny wcześniej) modliłam się szczególnie szczerze i gorliwie, żeby ten przepiękny kościół doczekał co najmniej godnego siebie organisty... Chciałoby się, żeby tętniło tam życie duchowe, a w pięknych barokowych stallach siedziały osoby konsekrowane - mniszki lub mnisi - a wierni przychodzili jak do źródła wody żywej, a wychodzili pełni radości Zmartwychwstania... Chciałabym usłyszeć z chóru ten anielski, ciepły, raczej niski, dojrzały głos starszej siostry dominikanki, która niegdyś śpiewała u św. Wojciecha... Ona wiedziała o czym śpiewa i było to słychać...

Natknąwszy się jednego z obiecujących wikarych nie powstrzymałam się od delikatnej sugestii, żeby organista zwolnił nieco tempo i nie dezorientował swoimi udziwnieniami wiernych, którzy nie mają pojęcia, co i na jaką melodię odpowiadać księdzu. Młody człowiek nieco spłoszony taką zuchwałością zapewnił mnie pospiesznie, że przekaże komu trzeba. Nie wiem więc czy mogę się tam bezpiecznie pojawić w następną niedzielę...

Wciąż nie mogę się otrząsnąć z szoku wywołanego postawą dominikanów. Przy zachowaniu proporcji czuję się jakby zdradził mnie ktoś szczególnie ważny, kogo uważałam za przyjaciela... Wyrwa jak po śmierci kogoś, kto był częścią życia. W końcu chodziłam tam ponad 30 lat... Pod komunikatem o zamknięciu kościoła napisałam czerwonym długopisem WSTYD! Kiedy tamtędy wczoraj przechodziłam zobaczyłam dwa nowe wpisy: "gdyby matka Teresa tak myślała nigdy nie zostałaby świętą" i  "moglibyście chociaż spowiadać".




Spowiadałam się w tym Wielkim Poście w warunkach szczególnie komfortowych w pewnym klasztorze.  Po prostu dzwoniło się na furtę i czekało ok. 2 minuty na ojca, który prowadził do osobnego pomieszczenia, gdzie klęcznik z kratką stał ponad 2 metry od spowiednika... Żadnych kilometrowych kolejek i wielogodzinnego stania, jak to zwykle miało miejsce w Wielkim Tygodniu...

A wszystko to już po pacyfikacji klasztoru, kiedy to dwóch ojców, którzy nie wymieniali podczas mszy imienia papieża Franciszka zostało zawieszonych w czynnościach, a proboszcz i przeor w jednym, który na to pozwolił odwołany w trybie pilnym na dwa miesiące przed końcem swojej kadencji... Jego zarządzenie o dwóch dodatkowych mszach zostało odwołane, a udział wiernych w eucharystii zabroniony...

Miałam wiele lat temu sny, w których całkowicie zdesakralizowany kościół św. Wojciecha był salą koncertową lub czymś podobnym. Starałam się o tym nie myśleć... Teraz przeczuwam, co to może znaczyć... Kościół po pandemii będzie inny. Po ogłoszeniu wszem i wobec, że nie ma żadnych kanałów łaski w postaci sakramentów i udział w nich nie ma w gruncie rzeczy żadnego znaczenia po prostu nie ma powrotu...

W Bochni w domu opieki społecznej cały personel zarażony koronawirusem. Na apel, żeby ktoś się zgłosił na zastępstwo odpowiedziały siostry dominikanki i... dominikanie z Krakowa. Jaki piękny gest, nieprawdaż? Tylko dlaczego coś pobrzmiewa fałszem? Boimy się zarazić od wiernych więc nie sprawujemy sakramentów, ale nie boimy się zarazić od pensjonariuszy domu opieki? A może tu chodzi o PR? Zamknięcie ust wszelkim neopelagiańskim malkontentom? Muszę być bardzo złym człowiekiem, bo tego rodzaju virtue signalling, podobnie jak medialne gesty papieża Franciszka (w rodzaju całowania oszustów po rękach i muzułmańskich więźniarek po nogach) budzą we mnie odruch wymiotny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz