sobota, 8 maja 2021

O serialach kostiumowych i kobietach w literaturze.

Tak się ostatnio złożyło, że obejrzałam 3 pod rząd seriale kostiumowe: Flambards zrealizowany przez Yorkshire TV z 1979 i dwa PRL-owskie: Rodzinę Połanieckich i Lalkę. Wszystkie scenariusze pisane są na podstawie powieści, w przypadku polskich z epoki, o której opowiadają. Nie wiem jak rzecz ma się z angielskim Flambards, a chwilowo nie chce mi się sprawdzać. Faktem jest, że nazwisko autorki widziałam po raz pierwszy w życiu i nie zapamiętałam. 

W literaturze angielskiej pełno jest piszących kobiet - wybitnych i całkiem przeciętnych, a każda z nich ma do opowiedzenia interesującą historię pisaną ze specyficznego punktu widzenia. Jeżeli weźmiemy postacie sztandarowe jak Jane Austen czy siostry Bronte, to rzuca się w oczy, że stosunkowo niska pozycja społeczna i towarzyska - niezamężnej ubogiej krewnej lub guwernantki - predestynuje je do roli obserwatora i kronikarza ignorowanego przez obiekty swojego zainteresowania. Jeśli dodać do tego głębszą znajomość ludzkiej natury właściwą kobietom, intuicję i inteligencję, (w przypadku Jane Austen też dowcip i pewną dozę złośliwości) to efekt musi być interesujący i satysfakcjonujący dla czytelnika. Można obśmiać miałkość intryg ich utworów, ale portrety postaci, mechanizmy rządzące zachowaniem indywiduów i grup są oddane znakomicie. Oczywistą rzeczą są żywe i przekonywujące postacie kobiece, przedstawione w całym swoim bogactwie.

Jeżeli porównamy je z heroinami powieści pisanych przez mężczyzn, to widać wyraźną przepaść. Nie utkwiła mi w pamięci ani jedna bohaterka Dickensa, z Thackeraya jedynie Becky Sharp z Targowiska Próżności i to zapewne z racji wyroku potępienia wydanego na nią przez autora. W Kobiecie w bieli Wilkie Collinsa, główna bohaterka poza słabością i urodą nie ma żadnych właściwości, zdecydowanie ciekawszą postacią jest jej nieładna, ale inteligentna, odważna i energiczna kuzynka. W Ivanhoe Waltera Scotta wybranka tytułowego bohatera, lady Rowena, praktycznie nie istnieje, o wiele bardziej żywa jest żydówka Rebeka, której miłość z wiadomych względów sir Wifrid musi odrzucić. A u Tolkiena, poza wzgardzoną przez Aragorna Eowyn z Władcy Pierścieni postaci kobiecych praktycznie nie ma. 

Podobne zjawisko zachodzi w literaturze polskiej. Z kobiet Sienkiewicza można zapamiętać najwyżej Baśkę, no ewentualnie Oleńkę z racji wysokich wymagań moralnych jakie postawiła swemu narwanemu narzeczonemu (co mu zresztą wyszło na dobre). Helenę pamiętamy z powodu firanek rzęs i omdleń na podobieństwo podciętego kwiatu. Krzysia miała wąsik, Anusia kręciła fartuszkiem, czym pogrążała kolejnych kawalerów, a przez ciało Ligii przeświecało słońce, gdy Winicjusz zobaczył ją po raz pierwszy.

Zosię z Pana Tadeusza pamiętamy jedynie z powodu sukienki gotowej do założenia, w której zakochał się tytułowy bohater, zanim zobaczył właścicielkę.( Podobno nieszczęśliwa miłość Mickiewicza do Maryli Wereszczakówny miała podobny początek) Telimena, znacznie bardziej wyrazista, jest przez autora dość bezlitośnie obśmiana.

Wniosek z tego prosty - kobieta jako człowiek mężczyzn nie interesuje. W roli amantki ma się sprowadzać jedynie do urody i młodości. Nieco większym bogactwem mogą być obdarzone postacie kobiece, które bohater literacki odrzuca, lub które autor zamierza obśmiać, względnie potępić.

Ta poważna słabość powieści pisanych przez mężczyzn jest jeszcze wyraźniej widoczna w ich ekranizacjach. Rodzina Połanieckich jest tego dowodem. Dialogi bohaterów często kręcą się wokół konkretnych pań lub kobiet w ogóle (jak bardzo są niezrozumiałe), jednak żadna z licznych bohaterek nie zapada widzowi w pamięć. A już szczytem wszystkiego jest romans głównego bohatera z żoną przyjaciela, która wypowiada przez cały serial jedno zdanie. Kiedy dziobaty Stach Połaniecki oświadcza "ja panią kocham" widz spada z krzesła z zaskoczenia. Bardzo dziwna jest miłość małej dziewczynki. Lidki, do głównego bohatera i przyjaźń łącząca go z jej matką, młodą wdową - uosobieniem anielskości. Bardzo to męczące przedstawienie. Widzimy aktorki obnoszące swoje starannie uszyte kostiumy i słyszymy sądy o nich wypowiadane przez aktorów starających się, żeby brzmiało to naturalnie. To się, niestety, na ogół nie udaje. Nawet dobrzy aktorzy jak Pawlik nie są w stanie zagrać przekonywująco swojej roli, tak papierowi i udziwnieni są bohaterowie.

Lalka jest o niebo lepszą powieścią i serialem, Pawlik jako subiekt Rzecki to mistrzostwo świata, a i Kamas jako Wokulski jest niezły. Nawet Braunek w roli Izabeli mi nie przeszkadza, no może z wyjątkiem ilości tuszu zlepiającego się w grudki na jej rzęsach. Ładnej Marcie Lipińskiej - nie wiadomo dlaczego - przyklejono sztuczne rzęsy drapiące przeciwległą ścianę, a nieładnej Barbarze Wrzesińskiej prawdopodobnie po to, żeby przekonać nas do jej "atrakcyjności". 

Postacie są na ogół żywe, dialogi naturalnie, tempo akcji dobre. Mnóstwo świetnych aktorów i zapadających w pamięć kreacji. Jednak wspomniana słabość - tzn. brak pogłębienia postaci kobiecych pozostaje. Tytułowa lalka jest przez bohatera ostatecznie odrzucona, czytelnik i widz ma mu w tym towarzyszyć. Jak mogła zlekceważyć TAKĄ miłość TAKIEGO człowieka. Tym czasem ten człowiek zlekceważył uczucia wszystkich kobiet na swej drodze, Izabeli Łęckiej pragnie jedynie jako symbolu statusu. Zakochał się w jej urodzie i pozycji społecznej, nigdy jej nie znał i nie był  ciekawy jakim jest człowiekiem. Wzdychał do własnej fantazji na jej temat. (Izabela książkowa nie jest tak odpychająca jak filmowa)

Tymczasem kochała się w nim (dla niego samego) niewinna dziewczyna, Kasia, córka pierwszego pracodawcy - nawet jej nie zauważył. Majętna wdowa, dużo starsza, wzięła go za męża - nie kochał jej ale się zgodził z przyczyn merkantylnych. Piękna pani Stawska, odpowiednia pod każdym względem, jest w nim zakochana i... nic. Podobnie Kazia Wąsowska, którą sam zaliczył do istot swojego gatunku i odbył kilka interesujących rozmów.

Wokulski mnie irytuje, nie mniej niż Izabela. Jest jasne, że z jego miłością coś jest nie tak. Wygląda jakby w wieku lat czterdziestu paru był na etapie rozwoju uczuciowego nastolatka. Fakt, że jego "ukochana" pozycją społeczną tak bardzo nad nim góruje, wskazuje raczej na to, że to owa pozycja jest obiektem jego prawdziwego pożądania... Kiedy utyskuje nad płytkością panien na wydaniu i ich manipulacyjnymi sztuczkami, Kazia Wąsowska przypomina mu jak mężczyźni postrzegają naiwne, prostoduszne dziewczęta, nie wprawione w sztuce kokieterii i że to oni sami produkują owe Izabele, których zdobywaniem mogą sobie urozmaicać czas wolny...

Stach Połaniecki natomiast opisując swój ideał żony stwierdza, że musiałaby być "ogromnie dobra i strasznie kochana". Dokładnie taka mu się trafia, a uczucie do niej znacząco się zmniejsza na skutek znudzenia jeszcze przed ślubem. Nic zatem dziwnego, że zdradza ją ochoczo, kiedy nieco straciła na urodzie w pierwszej ciąży...

Wszystko to przygnębiłoby mnie, gdybym była młodą osobą marzącą o "prawdziwej miłości" i opartym na niej małżeństwie "bratnich dusz". To bardzo przyjemna fantazja, ale z życiem nie ma związku. Na szczęście od dawna ten temat mnie nie dotyczy. Patrząc z perspektywy czasu na swoje młodzieńcze oczekiwania względem życia widzę jasno, że nie mogły być spełnione... Miłość, o jakiej marzyłam po prostu nie istnieje.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz