sobota, 3 lipca 2021

Taki mamy klimat (duchowy)

Ponowna lektura Nie krocz za mną - najbardziej interesującej książki ostatniej dekady - uruchomiła we mnie lawinę wspomnień. Lata 90-te ubiegłego wieku. W każdej szkole podstawowej w wynajętej sali uczeń Sri Chimnoya, hinduskiego guru robiącego kasę na Zachodzie uczy zacofanych Polaczków  medytacji. Na Łokietka  regularna szkoła dla czarownic, gdzie można studiować radiestezję, reiki i Bóg wie co jeszcze, weekendowe kursy z doskonalenia umysłu metodą da Silvy prowadzi pracownik naukowy Politechniki Wrocławskiej (o ile dobrze pamiętam). 

W każdej księgarni wśród bogatej oferty New Age książki lamy Ole Nydahla, a na każdym słupie ogłoszeniowym plakaty reklamujące jego wykłady. To duński uczeń XIV Karmapy, głowy szkoły Karma Kagju, jednej z czterech sekt buddyzmu tybetańskiego. W Polsce prowadzi działalność misjonarską, zakłada liczne ośrodki "diamentowej drogi" w tym dzikim i ciemnym kraju, po czym pisze o tym książki. 

Nie byłam na ani jednym wykładzie, ale książki podczytywałam w ramach mojego ówczesnego zainteresowania Tybetem. Znacznie więcej niż o duchowej tradycji tego kraju można dowiedzieć się o samym  "lamie Ole", który bardzo eksponuje swoje cechy samca alfa. Romanse, szybka jazda samochodem i typ wyznawców, którzy mogliby służyć w kompanii reprezentacyjnej jakiejś armii, a wyznawczynie biegać na wybiegach na pokazach mody. Żadnego "kościółkowego" obciachu (choć liczne kiczowate symbole i rekwizyty buddyjskie widoczne na każdym zdjęciu), to oferta dla inteligentnych i otwartych młodych ludzi. Tacy ludzie źle się czują w Kościele Katolickim z jego dziwacznymi rytuałami i wierzeniami, ale nie mają żadnych oporów, żeby wierzyć, że czarna korona Karmapy wykonana jest z włosów żeńskich bytów duchowych. Nie wydaje im się też dziwne zwracanie do młodych tybetańskich mnichów na występach gościnnych przez "rinpocze" (drogocenny) i traktowanie ich jak nie przymierzając papieża. No cóż widocznie nie jestem dość otwarta, żeby to pojąć.

Celibat wymagany od mnichów nie jest zbyt ściśle przestrzegany, zwłaszcza na występach gościnnych na Zachodzie, gdzie wyzwolone groupies poczytują sobie za zaszczyt ten rodzaj bliskich spotkań. Gdyby jednak nie doceniały takiego zaszczytu, to można je postraszyć przekleństwem na ileś tam wcieleń i spokój (przypadek starożytnego Kalu Rinpocze). Prasa jakoś dziwnie nie interesuje się takimi skandalami wśród wyznawców buddyzmu, choć wobec nieporównywalnie silniejszej pozycji "mistrza duchowego" (który może dowolnie dysponować uczniem) niż duchownego jakiegokolwiek wyznania chrześcijańskiego są one bardziej prawdopodobne, a głosy ofiar bardziej tłumione.

Przyznam, że owo podejście - misjonarz jako samiec alfa, pozyskujący wyznawców urokiem osobistym i dystansujący się wobec oficjalnych przedstawicieli swojej religii, bardzo przypomina mi o. Adama Szóstaka OP. Nie wiem do czego posunie ów charyzmatyczny dominikanin, ale Ole Nydahl nie uznał - wbrew opinii Dalaj Lamy - następcy XIV Karmapy i wypromował zupełnie inne tybetańskie dziecko jako kolejne wcielenie swojego mistrza. Otwarci wyznawcy zgodzili się z nim, choć nie wiem czy byli w stanie samodzielnie rzecz całą zbadać, zamknięci tzn. "kościółkowi" uznali wybór oficjalny. Nastąpił podział majątku buddyjskich ośrodków jak przy rozwodzie...

Wracając do Nie krocz za mną, to pewne opinie wyrażone, przez skażonych lucyferyczną inicjacją pradziadka członków rodziny autorki są bardzo podobne, do poglądów wypowiadanych przez niektórych dominikanów i wysokich rangą hierarchów Kościoła. 

Rose Mary tak charakteryzuje ich "światopogląd post-spirytystyczny":

  • Mam żywe doświadczenie duchowe
  • Swój światopogląd buduje na tym doświadczeniu (...) Np. (...) kilka spokrewnionych osób (...) doświadczyło wizji bywania w pewnym pokoju - jak gdyby w poczekalni między życiem a śmiercią, w której spotykali zmarłych. Przesłanie tego doświadczenia było takie, że nie należy niepokoić się śmiercią ani powagą grzechu (...).
  • Nie szukam autorytetu na zewnątrz. Autorytet stanowię dla siebie, ja sam i podobne mi osoby. Księża, popi, pastorzy się na tym nie znają, bo nie uczestniczą w tym doświadczeniu, które jest żywym kontaktem z "tamtym" światem. Księża są z ludu i to, co Kościoły mają w swoim nauczaniu jest wersją dla ludu, będąca niezdarnym przybliżeniem tego, czego doświadczam, ponadto zawiera nieprawdziwe pedagogicznie elementy jak np. straszenie piekłem. Źródłem Prawdy nie są Kościół ani Tradycja, ale moje własne doświadczenie (...). Księża z ludu nie maja pojęcia o doświadczeniu elit, nie ma z nimi podstaw do rozmowy (...)

Brzmi znajomo?

Autorka wspomina lekcje religii przed pierwsza komunią, kiedy to mama "odkręcała" po każdej katechezie sens wypowiedzi starej siostry zakonnej:

Moim zdaniem ta moja wiara, którą otrzymałam od prostej zakonnicy była szczera i jeżeli ciągle nie byłaby rozbijana przez - w mniemaniu rodziców "łagodzące", a w istocie dezorientujące - komentarze, można by na tym spokojnie dalej budować ( była to faktycznie niezła teologia, która nawet dzisiaj mi się bardzo podoba). Nasi rodzice oczekiwali jednak czegoś innego. Pamiętam jak mówiono "na Zachodzie jest już inaczej, tam jest świadomość tego, że wszystkie wiary są połączone, że religie to wszystko jedno i to samo" 

Brzmi znajomo?

Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że osoba w prawdziwej i bardzo poważnej duchowej potrzebie nie mogła znaleźć w Kościele pomocy od tych, którzy powinni być ekspertami w tej materii. Dezorientacja całkowita - seanse "uzdrowiciela" Clive'a Harrisa po kościołach, ks. Klimuszko popisujący swoim mediumicznym "talentem", zakonnice praktykujące Reiki itp. 

Przy spowiedzi ksiądz wypytuje o grzechy związane z seksualnością dziewczynę, która jeszcze nawet o tym nie myśli, a nie rozumie naprawdę poważnych problemów duchowych, o których usiłuje opowiedzieć. To takie prawdziwe. Właściwie ten jeden szczegół przekonuje mnie do wiarygodności całego świadectwa Rose Mary. 

Nieszczęsna trafia nawet do dominikańskiego ośrodka monitorowania sekt. Jak łatwo się domyślić młody zakonnik nie rozumie o czym ona mówi. Jego studia ewidentnie pominęły cały obszar zjawisk natury duchowej - pomoc ofiarom sekt to w jego mniemaniu uświadomienie im psychomanipulacji jakiej są poddane. Realnego istnienia rzeczywistości duchowej nigdy nie brał pod uwagę. No dobrze, ale po cholerę w takim razie został duchownym katolickim, a nie terapeutą specjalizującym się w przemocy psychicznej? Może mi to ktoś wyjaśnić? Po ki grzyb Kościół, który jest jeszcze jedną poradnią psychologiczną czy organizacją charytatywną? Po co komu świecki aktywista jak np. o. Marcin Mogielski OP przebrany w habit i ornat?  Po co komu zakon ojców niewierzących i zniechęcających do praktykowania wiernych?

Na którymś etapie swojej opowieści Rose Mary wyznaje jak bardzo irytowały ją świadectwa typu "byłem niedzielnym katolikiem, ograniczałem się do niedzielnej mszy i komunii, ale dopiero na spotkaniu jakiejś tam wspólnoty spotkałem Jezusa" lub coś w tym stylu. Autorka pragnęła z całego serca być tą pogardzaną "niedzielną katoliczką" i choć raz w tygodniu przystępować do komunii, ale na skutek inicjacji pradziadka żyła w stanie lęku przed Bogiem, który jej to uniemożliwiał. Każdy krok w jego kierunku skutkował wzmożoną aktywnością zupełnie innej centrali.

Na szczęście dla siebie spotkała kilku księży, którzy rozumieli co się z nią dzieje, a sama była dość inteligentna, żeby znaleźć stare obśmiane teksty opisujące doświadczenia, które stały się jej udziałem (jak np. Młot na czarownice). Wyszła z tego i napisała świadectwo pomocne innym ludziom w podobnej sytuacji. No cóż dożyliśmy czasów, kiedy to świeccy stają się ekspertami od spraw duchowych, a duchowni przede wszystkim chcą być COOL i boją się tej materii jak ognia piekielnego, w który zresztą nie wierzą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz