niedziela, 14 marca 2021

Teoria samotności zadanej

Tę teorię, jak i wszystkie inne wyłożone na tym blogu, należy traktować z duża rezerwą. Są to po prostu  próby wyjaśnienia rzeczy niewyjaśnialnych i jako takie nie są możliwe do zweryfikowania (lub sfalsyfikowania). W kilku ostatnich wpisach dawałam wyraz swojemu zwątpieniu w wyższość moralną osób, które tak chętnie obsztorcowują ludzi samotnych i pouczają jak mają żyć. W tym postaram się wyłożyć przemyślenia ostatnich lat na temat czy samotność jest lepszą, gorszą czy równie dobrą drogą do dojrzałości, świętości, pełni, szczęścia czy jak go zwał.

Pozwolę sobie zmienić biblijną metaforę Boga jako garncarza formującego nas jak glinę, na bliższy mojemu sercu obraz rzeźbiarza pracującego w materiale twardym. W takim ujęciu wątek bólu jaki mogą wywoływać uderzenia młotkiem w dłuto jest znacznie łatwiejszy do zrozumienia. Na początku jesteśmy blokiem marmuru, piaskowca lub granitu, albo pniem lipy, sosny czy dębu. Ukryty potencjał widzi tylko boski artysta, który powołał nas do życia. Formuje nas za pomocą doświadczeń takich jak miłość lub nienawiść, akceptacja lub odrzucenie, tęsknota lub spełnienie, brak lub nadmiar każdego inaczej, wedle swojego zamysłu i uwzględniając specyfikę materiału. 

Na etapie młodych dorosłych możemy być księżniczkami bawiącymi się uczuciami mężczyzn, gogusiami używającymi swoich wdzięków, aby posługiwać się kobietami, cwaniakami, którzy wiedzą jak się ustawić w życiu, psychopatami, socjopatami, osobami z ciężką depresją, kariatydami lub atlasami usiłującymi udźwignąć świat na wątłych barkach, cierpiącymi za wielu lub przez wielu, nawiedzonymi pięknoduchami, prostodusznymi naiwniakami itp.

Nasz start nie jest równy. Ktoś pierwszy raz w życiu zaopiekuje się dopiero własnym dzieckiem, a ktoś inny jako dziecko latami musiał opiekować się własnymi rodzicami. Ktoś spokojnie dojrzewał do trudów dorosłego życia w atmosferze ogólnego zachwytu nad własną osobą, a na kogoś innego owe trudy spadły w dzieciństwie, bez przygotowania, wzmożone wrogością otoczenia. Myślę, że są to rzeczy oczywiste, ale z jakichś powodów nie prowadzą do oczywistego wniosku, a mianowicie takiego, że pewnym ludziom doświadczenie małżeństwa i rodzicielstwa nie jest potrzebne do osiągnięcia ludzkiej dojrzałości gdyż doszli (lub dojdą) do niej inną drogą.

Tej drogi najczęściej nie wybieramy, jest nam zadana. dlatego poważnym błędem jest porównywanie osób samotnych do małżeństw. Nie ma żadnej istotnej różnicy między jedną i drugą sytuacją, źródło jest to samo - Wola Boża. To oczywiście jest mój wniosek i można go wyśmiać lub odrzucić jako niezgodny z antropologią chrześcijańską. Jest jednak zgodny z doświadczeniem mojego życia. Co więcej nie zauważyłam, żeby osoby żyjące w małżeństwie lub kapłaństwie charakteryzowały się jakąś większą dojrzałością, często jest wręcz przeciwnie, o czym pisałam w kilku poprzednich wpisach.

Żadne ludzkie doświadczenie, nie wiem jak wzniosłe i uskrzydlające nie jest celem życia, określony stan jak małżeństwo czy kapłaństwo też nie. Wszyscy idziemy jakąś drogą do tego samego celu. niektórym z nas dane było ją świadomie wybrać, za innych zdecydowano odgórnie. Najmłodszy z braci też nie wybrałby sobie kota w butach, ani konika garbuska jako spadku po rodzicach, gdyby mu dano wybór, a jednak to jego dar okazał się najcenniejszy. Być może dokładnie tak samo jest z nie wybraną, a zadaną samotnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz