sobota, 6 czerwca 2020

O grzechu trudnym do nazwania

W czasach mojej młodości dziewczętom opowiadano ad nauseam o niebezpieczeństwach związanych w przedwczesnym wchodzeniu w związki natury romantyczno-seksualnej. Rodzice i duszpasterze byli w tej kwestii zgodni, szkoła różnie. Pamiętam pewną edukatorkę, która wkroczyła nam na godzinę wychowawczą z pogadanką na te tematy i oświadczyła m.in., że nie neguje współżycia seksualnego w naszym wieku. To była I albo II klasa liceum, miałyśmy po 15 góra 16 lat. Po tych słowach poczułam się dość dziwnie i sądząc po minach koleżanek wiele z nich podzielało mój szok i dyskomfort. Tylko jedna lub dwie wystąpiły ze śmiałym coming outem, że one zaczęły w wieku lat 13 czy coś. Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Dla większości z nas temat nie istniał. Marzyłyśmy o miłości, jej fizyczny aspekt był raczej kłopotliwy, a nawet odpychający. Może zresztą robię błąd sadząc po sobie i swoich koleżankach...

Tak czy siak ten ogrom przestróg przed zboczeniem z drogi cnoty nie mógł być bardziej niepotrzebny niż w moim przypadku.  Nie było natomiast nikogo, kto by mnie przestrzegł przed niebezpieczeństwem, które mi rzeczywiście groziło, grzechem, który trudno nazwać, a bardzo łatwo popełnić. Może zresztą nie jest to grzech tylko błąd, czyli o wiele gorzej...

Nikt mi nigdy nie powiedział w zrozumiały sposób (choć być może moi rodzice próbowali nieudolnie), że mamy to co mamy i to co jest, jest lepsze od tego czego niema (nawet jeśli umiemy to sobie pięknie wyobrazić). Wolność wyobrażałam sobie jako wybór między wieloma możliwościami, nie wiedziałam, że w rzeczywistości mamy do wyboru akceptacje lub bunt przeciw temu, co jest. To, co jest w bardzo ograniczonym stopniu zależy od nas. Dostajemy to, co jest dla nas odpowiednie, a nawet pod wieloma względami korzystne. Jeśli nie umiemy tego docenić to głównie dlatego, że sugerujemy się opiniami innych ludzi, porównujemy się z nimi lub nie znamy swoich ograniczeń, a przede wszystkim dlatego, że nie ufamy Bogu i jego miłości...

Nie wiem czy ktoś opisał zjawisko, że kiedy ktoś rezygnuje z mało satysfakcjonującej pracy, znajduje następną ... dużo gorszą, więc rezygnuje i z niej, a następna, jeśli w ogóle ją znajdzie, to już zupełny dramat. Znam ileś przypadków takiej smutnej drogi wliczając mój własny.

Dużo się mówiło o duchowych niebezpieczeństwach New Age rozplenionego w latach 90-tych ubiegłego wieku. Trudno się było wtedy nie zetknąć z jakąś jego formą, a świadomość zagrożenia była niska albo żadna. Wtedy to powzięłam przekonanie, że świat pełen jest nieograniczonych możliwości i jeżeli jakaś praca mi nie odpowiada to co ja jeszcze tam robię? Może zresztą przekonanie wywodziło się z moich młodzieńczych fantazji o dorosłym życiu i zostało po prostu wzmocnione. Gdyby nie to, być może wcześniej zostałabym przywrócona do rzeczywistości z korzyścią dla siebie.

Przy okazji pewnej spowiedzi zostałam zrugana,  że realizuje swój program na życie, że to pycha i że "zaparłam się rogami" (sic!) Być może tak jest w istocie, ale pytanie w jaki sposób mam realizować program Boga dla mnie dalej wydaje mi się uprawnione. Impulsy? Owszem są, ale skąd mam znać ich źródło? Inny spowiednik powiedział mi kiedyś, że nikt z nas nie wie, czego chce Bóg... Więc zdani jesteśmy nas swój własny rozsądek i swój własny plan, który pychą mu ubliża?

To wydaje mi się sednem problemu, głównym niebezpieczeństwem w życiu człowieka, że nie doceni tego co dostaje i zamiast ufnie współdziałać z Bogiem, zbuntuje się i pójdzie na bezdroża w poszukiwaniu jakiejś ułudy podsuwanej przez wiadomo kogo. Jeśli nie przekracza przy tym żadnego z dziesięciorga przykazań nie ma pojęcia, że popełnia grzech, więc nie może się nawrócić... Mam silne przeczucie, że nie ma wyborów obojętnych moralnie wliczając w to decyzję jak spędzę wieczór czytając, pisząc, sprzątając czy też oglądając jakiś film w internecie.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz